czwartek, 15 grudnia 2011

Świąteczny Jarmark Różności na Bemowie


Zapraszam serdecznie. Będzie mnóstwo wystawców, mnóstwo różności. Chyba to będzie największy kiermasz, w jakim biorę udział... Startujemy w Bemowskim Centrum Kultury o 13:00 i mam nadzieję, że nas odwiedzicie... gdyż do 20:00 jest dużo czasu.

UWAGA!!!!!!!!!!!!!!!!! UWAGA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! UWAGA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Po kiermaszu przewidziana jest tzw. część artystyczna - koncert zespołu THE VOICES, podczas którego odbędzie się zbiórka pieniędzy na SERCE DLA OLKA. Już Wam o tym pisałam, ale możecie cały czas pomagać, jak tylko umiecie!!!
Bemowskie Centrum Kultury, ul. Górczewska 201, wejście od Konarskiego, godz. 20:00-21:00.

SERDECZNIE WSZYSTKICH ZAPRASZAM!!!!!

piątek, 9 grudnia 2011

Kiermasz świąteczny w Legionowie


Kiermasz Rękodzieła Artystycznego

Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji ARENA

Legionowo, ul. B. Chrobrego 50b


~ * ~

W dniu 11 grudnia 2011 r. (niedziela) w Arena Legionowo w godz. 12:00-18:00 odbędzie się kiermasz wyrobów rękodzielniczych, podczas którego zaprezentowane zostaną niepowtarzalne ręcznie robione przedmioty.
Będzie można nabyć między inny...mi:
- unikatową ręcznie wykonaną biżuterię decoupage, klasyczną, ceramiczną oraz zyskującą coraz większe grono wielbicieli biżuterię sutasz (kolczyki, bransoletki, broszki itd.);
- oryginalne świeczniki, kuferki, pudełka, szkatułki na biżuterię, herbaciarki, tace, podstawki pod kubki;
- ozdobne butelki, obrazki, magnesy;
- wyroby ceramiczne (misy, patery, świeczniki)
- przydatne ekotorby bawełniane oraz ciepłe i kolorowe wełniane rękawiczki, mitenki-bezpalczatki, chusty robione na szydełku, czapki i wiele innych.
Nie zabraknie również ozdób choinkowych, kartek świątecznych wykonanych techniką scrapbookingu.
~*~
Warto nabyć oryginalny prezent świąteczny, porozmawiać z twórcami, dowiedzieć się ciekawych rzeczy o technikach ozdabiania przedmiotów.
ZAPRASZAMY od godziny 12:00!!!

Na tej stronie znajdziecie informację o kiermaszu podaną przez Urząd Miasta Legionowo:

czwartek, 8 grudnia 2011

SERCE dla Olka

Bez zbędnych wstępów, chciałabym Was poprosić (BARDZO!) o pomoc jeśli tylko możecie cokolwiek zrobić. Olek - syn siostry mojej koleżanki ze studiów - jeszcze się nie urodził, ale już wiadomo, że ma wadę serca - niewykształconą lewą komorę. Potrzebnych będzie kilka operacji. Tutaj znajdziecie wszystkie informacje SERCE dla Olka (klik na link!). Pomóżmy Olkowi!!!

Oto dane do wpłat udostępnione na stronie Fundacji Cor Infantis:

Fundacja na rzecz dzieci z wadami serca Cor Infantis

86 1600 1101 0003 0502 1175 2150 z dopiskiem „Olek Kędracki”

Dla wpłat zagranicznych:

USD PL93 1600 1101 0003 0502 1175 2024
EUR PL50 1600 1101 0003 0502 1175 2022

Kod SWIFT dla przelewów z zagranicy: ppabplpk

Informujemy, iż Olkowi można przekazać 1% podatku na poczet kolejnych planowanych operacji

Informujemy również, że wszelkie darowizny podlegają odpisom podatkowym:

- dla osób fizycznych limit do 6% od dochodu

- dla osób prawnych limit do 10% od dochodu

Udostępnijcie tę informację na swoich blogach, jeśli chcecie i możecie.

czwartek, 3 listopada 2011

Jeszcze jeden wypał raku w Angobie!

No to tak w zasadzie zacznę od tego, że właściwie, to macie rację... choć może o tym nie wiecie (do komentujących mówię teraz :)). Bo przecież nie mogę winić kogoś za to, że nie pisze mi komentarzy skoro JA SAMA też nic wielkiego nowego nie napisałam tutaj od dłuższego czasu! Bez sensu! Także na razie - mimo braku czasu, bo muszę zamknąć pewien etap pracy (nie, nie zwalniają mnie!) - będę od czasu do czasu coś tutaj wrzucać systematycznie. Postaram się! I strasznie mi jest miło, jak zaglądacie i zostawiacie ślad po tym, więc nie krępujcie się :)))

Wrócę jeszcze do wypału sprzed 2 tyg. Wypalałam pingwina ulepionego z gliny bezszamotowej. No i pingwin ten był już trochę pęknięty, ale postanowiłam spróbować, co z niego będzie, przetestować szkliwa. Nooooo, to szkliwa świetnie, pingwin gorzej. Odpadł mu kuper, w domu jeszcze odleciały skrzydła, ucierpiała też jego elegancka mucha. Teraz jest kadłubkiem i mieszka w misce na półce:

Zatem był kolejny wypał raku przed nasza pracownią ceramiczną AngobA. Chciałabym napisać, że coraz lepsza w tym jestem, ale przecież prace nadal takie pokraczne wychodzą, że nie wypada i już. Nie każdy ma talent do ceramiki. Ja lubię najbardziej ceramiczne drobinki czyli koraliki i elementy do biżu. Jednak te koraliki nie wyszły chyba najlepiej...

Wypał odbywał się dokładnie tak samo jak 2 tygodnie wcześniej z małym dodatkiem - świętowaliśmy jeszcze podwójne urodziny. Były zatem posiłki słodkie, wytrawne i orientalne. Wszystko w oparach aromatycznego dymu z kotłów i w pachnących tym dymem ubraniach :D :D Było świetnie. I były WSPANIAŁE prezenty!!!
A oto kilka naszych prac:



Ptaszor ten jest mojego wykonu. Miał mieć jeszcze skrzydła doklejone po bokach, ale podczas wypału te skrzydła po prostu gdzieś uleciały tzn. nie mogę ich znaleźć i podejrzewam, że zostały gdzieś wyrzucone ;)

Tutaj również coś z irokezem - rzeźba Sylwii
Patera/talerz Aleksandra
Rzeźba Joli po pierwszym wypale trędowata, po drugim - jak po liftingu ;)
Więcej prac można zobaczyć na FB w galerii pracowni ceramicznej AngobA. Proszę sobie tam zajrzeć i polubić: pracownia AngobA na FB.

czwartek, 27 października 2011

Wypał raku w Angobie

Dawno nie pisałam. Nie żebym nie miała o czym, ale i tak prawie nikt nie komentuje ;) Ta forma prezentacji (pisanie na blogu) coraz bardziej traci w moich oczach... jednak. Minął mi zapał do pisania bloga.

Był sobie u nas w pracowni ceramicznej wypał raku. Był piec, był gaz, załadowano nasze prace i się wypaliły. Zostało jeszcze ich trochę, więc wypał będzie jeszcze jeden, w sobotę. Znów będziemy śmierdzieć dymem przez dwa tygodnie. Czy to nie jest dziwne i fajne? Trochę się tego ognia żywego boję. Od maleńkości tak mam jakoś, że jak gorące to nie bierz, jak prąd to z daleka... Ale raku jest fascynujące. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać - czy praca nie pęknie, czy się nie sklei z inną, czy kolor szkliwa wyjdzie taki sam na dwóch pracach. Wielka niespodzianka. Radocha jak w piaskownicy albo przy ognichu. Rozczarowań też nie ma, bo spodziewamy się niespodziewanego. Cool!
Mój pingwin, lepiony z 6 godzin co najmniej, niestety się rozwalił. Był pęknięty i pękł jeszcze bardziej. W domu już odpadło mu dupsko i teraz sobie mieszka w misce, taki kadłubek :D Ptaszor inszy się za tu udał. Jest też mały świecznik na tea light i nowe koraliki turkusowe i biało czarne.
Niestety, żadne ze zdjęć nie jest mojego autorstwa. Robili je J. i A. DZIĘKI!!!

Szkliwione czekają na wypał:
W piecu:
Prace gotowe do wyjęcia:
Wyjmujemy prace z pieca:
Gotowe prace, choć jeszcze bardzo gorące:
mój popękany pingwin kadłubek
oraz ptaszor ulepiony ot tak, żeby czymś ręce zająć
Reszta prac to głównie kulki do wyrobu biżuterii. Piękne - turkusowe - wyszły!!! Mam też czarno-białe, a jakże!!!

To tyle na dziś. Biegnę do innej pracowni, lepić coś innego!

piątek, 7 października 2011

Międzynarodowa Wystawa i Giełda Biżuterii i Minerałów

Ponieważ pogoda na weekend zapowiada się niespecjalnie ładnie mam dla Was propozycję alternatywną.

Zapraszam serdecznie na Giełdę Minerałów w Ośrodku Sportu i Rekreacji przy ul. Nowowiejskiej 37b w Warszawie
(kliknij na obrazek)

Jeśli macie chwilkę w sobotę lub/i w niedzielę - wpadnijcie koniecznie!

wtorek, 6 września 2011

Daaaawmo, daaaawno...

... bardzo dawno mnie tu nie było, ale okres wakacyjny i wyjazdy i malowałam, ale nie publikowałam :)
Dlatego też dzisiaj będzie duża porcja nowości, głównie kolczyków, bo mnie wzięło na ludowe motywy i dodatkowo próbowałam drewienka z nowego źródła :)

************************************
Zanim jednak opublikuję zdjęcia moich najnowszych prac, chciałabym Wam coś napisać... Od dawna ten temat chodzi mi po głowie, ale dopiero lektura tego wpisu (pod zdjęciami) Tynki na jej blogu przekonała mnie, że o swoje trzeba walczyć i nie dać sobą pomiatać...

Bywam czasami na różnych kiermaszach z lepszym lub gorszym skutkiem. Moje prace wykonuję sama - sama maluję, sama ozdabiam, planuję rozmieszczenie wzorów, naklejam, lakieruję, szlifuję itp. Sama też muszę je na miejsce kiermaszu przywieźć i dźwigać (niemało!). Dlaczego zatem ktoś uważa cenę 15 zł za drewnianą zakładkę do książki (przedmiot przykładowy) za (cytuję) "wyżyłowaną"? Ile czasu pracowalibyście za 15 zł? Pewnie mniej niż godzinę... A ja moją zakładkę robię przez tydzień!!! Czy to naprawdę tak dużo za tydzień pracy?
Kolejna sprawa: galerie internetowe. Bardzo przydatna rzecz. Każdy chętnie tam kupi przedmiot wykonany ręcznie, bo 'z galerii' to tak jakby ze sklepu a nie z bazarku pod domem (jak powiedziała teściowa mojej koleżanki;)). Ale pomyślcie, że kupując skrzynkę za 70 zł w galerii płacicie w tej cenie 50 zł wykonawcy, 20 zł prowizji galerii i doliczacie koszt przesyłki pocztowej (zazwyczaj). A i tak kupujecie i nie narzekacie, że to drogo... I dobrze, że kupujecie!!! Za ładne rzeczy trzeba i powinno się płacić! Czy zatem 70 zł za skrzynkę (9 przegródek, herbaciarka) niepowtarzalną i jedyną w swoim rodzaju to tak dużo? Kupując na takim kiermaszu od twórcy skrzynki płacicie bezpośrednio jemu i to 70 zł trafia do jego kieszeni!
Rozumiem, że można mieć na coś ochotę, ale nie mieć na to pieniędzy. Ja sama kupuję tylko takie rzeczy, których nie umiałabym samodzielnie zrobić. Zwracam uwagę na ceny rękodzieła również. Niektóre są za tanie a bardzo profesjonalnie wykonane inne zaś pozostawiają wiele do życzenia pod względem ceny i jakości. Oglądając rzeczy pokazane na kiermaszowym straganie nie komentujcie, że "pisanka za 12-25 zł to tak drogo". Pisankę - w zależności od jej rozmiaru - tworzy się i lakieruje się ok. 2 tygodni. Może Wam się nie podobać przedmiot i jego cena, ale komentarz w stylu "jak mi spuchną od tego uszy to wrócę" i to rzucony z odległości, na odchodne, jest niekulturalny! Są inne formy wyrażenia wątpliwości, opinii, zdziwienia. Nie uciekajmy się do burknięcia czegoś przez ramię ;)))
Rozumiem też, że między klientem a sprzedającym występuje odwieczny konflikt interesów - jeden chce jak najtaniej kupić, drugi - jak najdrożej sprzedać. Jednak każde targowanie się ma swoje zasady (wymaga również kultury osobistej!) i swoje granice. Za 5 zł można kupić w sklepie z chińszczyzną zawierającym w nazwie tę kwotę!
Dlatego zanim zaczniecie mówić, że drogo, że wyżyłowane ceny, że "to nawet nie jest ręcznie malowane" - pomyślcie! Czy pracowalibyście za 40 zł przez tydzień lub dwa? I pamiętajcie, że jeśli te prace byłyby w całości ręcznie malowane, to bransoletka grubości 3 cm kosztowałaby nie 25 zł a 60-80 zł (i za tyle taką ostatnio widziałam!). Farby, drewienka, pędzelki też nie spadają z nieba za darmo. Trzeba je kupić i od czasu do czasu uzupełnić, wymienić zużyte.
Wiem, że spotka mnie teraz grad obelg, że "wyżej s**m i niż d*** mam" i że już nie wiem, ile kasy mam brać za swoje wyroby... Jakoś jestem na to przygotowana. Uważam, że ten tekst już dawno powinien był się tutaj ukazać. Za każdą pracę trzeba ludziom płacić!
********************************************
A teraz zdjęcia prac:

Może starczy na dziś? Reszta jutro, dobrze? :)))

piątek, 5 sierpnia 2011

ArtStacja czyli...

... ZACZYNAMY rewolucję!!!
Mam przyjemność Was poinformować, że od dziś możecie kupić moje kolczyki oraz inne przedmioty w Galerii ArtStacja prowadzonej przez przemiłą Panią Zawiadowcę :)


Zapraszam do Galerii!

Dostępnych jest tam wiele ciekawych przedmiotów wykonanych ręcznie, nie taśmowo przez chińskie rączki ;) Na pasku bocznym jest logo ArtStacji, które po kliknięciu przeniesie Was (szybciej i sprawniej niż PKP, obiecuję!!!) do mojego sklepiku w Galerii.

Możecie też skorzystać z tego obrazka -> wystarczy kliknąć:

Mam nadzieję, że nie raz się tam spotkamy... nie tylko przejazdem, ale że zagościcie tam na stałe.

czwartek, 9 czerwca 2011

Nowa Zelandia opłakuje Shreka*

Właśnie przeczytałam taką wiadomość: Nowa Zelandia opłakuje Shreka... Kurcze, Shrek nie żyje! Nie będzie setnej części przygód jego i całej bandy dość osobliwych stworów ani Księcia z Bajki ;)). Ale dlaczego akurat NZ tak po nim rozpacza? Po Hobbicie to by mogli płakać... że kasy już nie będzie. Ale po Shreku...? Czytam... Aaaaaaa, Shrek to owca rasy merino, owca-samotnik, długo żyjąca na wolności, potem schwytana wiodła życie prawdziwej celebrity (spotkania z wielkimi tego świata, zdjęcia, 'autografy', promocja nowozelandzkich produktów z wełny merino, i inne szmery-bajery). Wszystkie zarobione przez Shreka pieniądze (a było ich ok. 100 mln NZD!) były przekazywane na rzecz Cure Kids - fundacji działającej na rzecz chorych dzieci. Shrek został uśpiony ze względu na zły stan zdrowia, staruszek. "Koniec końców zmarł wielki Nowozelandczyk, który tylko przypadkiem był też owcą – zauważyła Josie Spillane, dyrektorka fundacji, składając hołd pamięci Shreka." Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Jedziemy sobie - chyba dojeżdżamy do Rotoruy. Osiedla, łąki, pastwiska, białe i czarne owieczki, wielka mleczarnia itp. Krajobraz zwyczajny. Zbliżamy się do jakiegoś miasta. Moim oczom ukazuje się nagle wielgachny biały owczarek pasterski, obok niego równie wielka biała owca. Obydwa stwory wielkości domu! Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

(biuro informacji turystycznej i-Site; owca trochę widoczna z prawej)

Whitianga, bardzo miłe portowe miasteczko, małe, ale niezbyt tłoczne. Jest gdzie zjeść, można się wybrać na wycieczkę łodzią ze szklanym dnem i obserwować morskie życie w marine reserve. Wybraliśmy się do restauracji Eggscentric. Atrakcjami restauracji są m.in. sztuka współczesna lokalnych artystów (nie koniecznie etniczna) - taka galeria w ogrodzie przed wejściem do restauracji. Samo położenie restauracji - trzeba do niej przepłynąć na drugą stronę zatoki do Flaxmill Bay, a ktoś z obsługi po nas przyjedzie samochodem. Można też z przystani promu iść pieszo, niedaleko. Kelner lekko zakręcony, ale bardzo miły. Jedzenie pyszne.
Ale ja nie o tym miałam... wybieramy się do tej restauracji. Idziemy do przystani promu. W porcie jakieś zamieszanie. Ludzi jakby coś do sklepów rzucili w czasach PRL. Pewnie jakiś popołudniowy połów przybił i świeże ryby sprzedają. Podbiegam bliżej, bom ciekawa niezmiernie. Może zobaczę chociaż, jak wygląda ten snapper, którego wczoraj jadłam.
Takiego widoku to w życiu nie widziałam!!! Taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaakiej ryby to nawet Whitianga nie widziała! Ba, nawet Hemingway takiej nie widział.

Blue Marlin, ważący 393,8 kg, złowiony 9 lutego 2011 r.
przez Micka Ellwooda na łodzi The Immigrant


Największa ryba, jaką do tej pory odnotowano w tej zatoce (poprzedni rekord to jakieś kilkanaście kilogramów).
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Wszystko, co w Polsce jest malutką krzewinką sięgająca mniej więcej do kolan, w Nowej Zelandii wyrasta do wysokości metra lub wyżej. Oto kilka przykładów:
- paproć nowozelandzka - nasze marniutkie wzrostem paprotki doniczkowe, leśne i ogrodowe to właśnie takie liściaste roślinki w najwyższej opcji sięgające do wysokości uda dorosłego człowieka. W NZ paproć jest drzewem wielkości palmy, ma gruby pień i liście, którymi można przykryć dach jakiejś plemiennej chaty.

- trawy - w Polsce trawa jaka jest, każdy wie. W NZ ze zwykłego cienkiego źdźbła wyrasta coś takiego:

Wiem, że u nas też są wielkie trawy z pióropuszami, ale ta sięgała do ramion osobie o wzroście 190 cm...
- kwiaty - to co w Polsce jest hodowane do kwiaciarni jako kwiat 'podarunkowy' lub doniczkowy, w NZ rośnie na każdej łące. I oba kwiaty (i Pl i NZ) wyglądają równie ładnie!!!

Są też rośliny, których kwiatostany są duuużo większe niż głowa dorosłego człowieka. Ten podobał mi się najbardziej:
- kapusta - popularne u nas warzywo. Jedni lubią, innym śmierdzi podczas gotowaniu. Kwestia gustu... Nowozelandczycy nie mają pojęcia o kapuście ;). U nich jedyne 'kapuściane' drzewo - cabbage tree - jest palmą z pomponami, jakimi wymachują cheerleaderki. Chyba nie jest jadalne i nie jest przeznaczone do kiszenia ;)

(cabbage tree w Otehei Bay, Wyspa Urupukapuka, Bay of Islands)
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Jedziemy dalej... Przejeżdżamy przez Tongariro, mijamy wulkan Ruapehu. Powoli do Wellington już bliżej niż dalej, ale jeszcze po drodze "pokażemy ci marchewkę z Ohakune". Że que?!?! Co ja, marchewki w Polsce nie widziałam? Też mi! No takiej marchewki, jak ten pomnik w Ohakune to nie widziałam. Tak mi się śmiać chciało, że nie mogłam stanąć prosto do zdjęcia z marchewką :D :D

Marchewka jest tutaj od 1984 r. Jest pomnikiem ku czci lokalnej produkcji rolnej. Odkupili ją rolnicy od ANZ Bank (który wykorzystał ją do jakiejś promocji) i tak sobie stoi i cieszy (śmieszy!) oko.
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Kalosze - bardzo ostatnio modne w Polsce, zwane też po ang. Wellington boots - wbrew pozorom nie są najpopularniejszym obuwiem NZ. I to nie w Wellington znajduje się pomnik kalosza. Znajduje się on jednak całkiem niedaleko - w miejscowości Taihape. Dlaczego tam? A dlatego że to właśnie w Taihape co roku (już od 1985 r.) we wtorek po Wielkanocy odbywa się Gumboot Day. Przewidziane są atrakcje typu rzut kaloszem na odległość, rzut kaloszem do celu oraz konkurs na najlepiej przystrojone kalosze :)

Naprawdę, FAJNY kraj ta Nowa Zelandia :)))
Zupełnie nie rozumiem, jak można nie chcieć tam mieszkać... chociaż na jakiś czas ;)

------------------------------------------------
*) tytuł pożyczony z dzisiejszego artykułu z wiadomości portalu Onet.pl.

czwartek, 2 czerwca 2011

Waitangi Day w Bay of Islands

Niespecjalnie dużo wiedziałam o Nowej Zelandii zanim - z wielu różnych powodów - zaczęłam czytać trochę więcej i szukać różnych informacji. Wiedziałam za to, że gdy już tam dotrę, to za dwa dni wyruszamy na daleką północ Wyspy Północnej (z małym przystankiem w Auckland i czekającym nas tam pożegnaniem z kimś na lotnisku) do Bay of Islands. Uzbrojona w tę ignorancką niewiedzę dotyczącą między innymi wieeeeeelkiej różnicy temperatur między Wellington a rejonem Bay of Islands jakoś nie byłam świadoma tego, że na plaży to bardziej mi się przyda kostium kąpielowy (!?!) niż spodnie i kurtka. Spodnie jak spodnie - na rejsie z delfinami się przydały, bo nogi były jedyną niespaloną na słońcu częścią mojego wielkiego ciała ;) Ale kurtka przez 2 tygodnie leżała obok butów-traperów w bagażniku samochodu. Hmmm, może stąd ta plama na plecach? Od jakiegoś samochodowego szitu do silnika...? :D :D

(Otehei Bay, Urupukapuka Island, Bay of Islands)

Wróćmy jednak do naszych baranów*! Miałam ci ja ubrania bardziej chyba na trekking jakiś do Hururu Falls niż na plażowanie. Ale nic to! W położonej w Bay of Islands miejscowości Waitangi (oraz znajdującej się bardzo blisko Paihii) byliśmy tylko dwa dni, z których dwa;) spędziłam szwendając się po plaży, Waitangi Treaty Grounds, żeglując po zatokach, obserwując tym samym delfiny oraz płynąc do Russell położonego po drugiej stronie zatoki. Tymczasem moi gospodarze pełnili oficjalne funkcje, do czego również nie przydałyby się im kostiumy kąpielowe :D :D Czyli że nie tylko mnie!

(wharenui - dom, w którym Maorysi spotykają się, aby rozmawiać, przebywać razem. Ten na zdjęciu jest w miejscu podpisania Te Tiriti o Waitangi.)

Tylko w zasadzie po co oni te funkcje pełnili i co się tam działo w Waitangi? Dawno, dawno temu, kiedy to zacnym państwem europejskim, w którym teraz mieszka pół populacji Polski rządziła niemniej zacna (a przynajmniej nobliwie wyglądająca dla zmyły;) królowa Wiktoria rozprzestrzeniało się osadnictwo brytyjskie na wyspach Pacyfiku. Nowa Zelandia, jako jedna z takich wysp, zasiedlona była przez polinezyjskie ludy Pacyfiku i nosiła nazwę Aotearoa czyli Kraj/Ziemia Długiej Białej Chmury. Oczywiście, europejscy osadnicy przywlekli ze sobą europejskich kolonizatorów w osobach kapitanów statków, pastorów, gubernatorów itp., który to czując zapewne (wątpliwą) wyższość kultury europejskiej nad plemienną postanowili uszczęśliwić tubylczą ludność jakąś obcą formą scentralizowanej władzy. W ten sposób 6 lutego 1840 r. doszło do podpisania Traktatu z Waitangi przez stronę Brytyjską i przedstawicieli ludności Maoryskiej. W skrócie, traktat ustanawiał urząd gubernatora czyli przedstawiciela królowej w NZ; potwierdzał prawo Maorysów do ich ziemi (jakby ich prawo do ICH ziemi nie było dorozumiane?) oraz przyznawał im prawa poddanych królowej. Niby fajnie, ale jak to często bywa, intencje nie zawsze potem dobrze wychodzą w praktyce.

(Traktat z Waitangi w TePapa Museum, Wellington)

Kto chodził ze mną na studia na ILSie ;) wie, jak się czasami trzeba było nakombinować tłumacząc teksty, które ni w ząb nie chciały się wiernie przekładać, bo wymyślone ekwiwalenty nie zawsze dobrze oddawały znaczenie słowa oryginalnego... I właśnie w języku problem z całym tym Traktatem z Waitangi! Co innego 'wersja' angielska, a co innego maoryska... Tutaj jednak problem nie wynikał z błędnego tłumaczenia - taka sytuacja byłaby chyba prostsza. Różniące się od siebie wersje traktatu wynikały z różnic kulturowych, dotyczących np. organizacji życia społeczności takiej jak plemię czy państwo/naród. Konkretny przykład: w Maoryskiej wersji traktatu pojawia się słowo 'kawanatanga', które jest zazwyczaj tłumaczone na angielski jako 'government' (rząd). W wersji angielskiej traktatu zostało ono przetłumaczone jako 'absolute sovereignity' (całkowita władza/zwierzchnictwo). I to władza i to władza, ale jednak nie taka sama. Maorysom, których społeczeństwo składało się z różnych plemion pod rządami różnych wodzów, obce było pojęcie zwierzchnictwa jednego władcy nad całym krajem... Trochę się zapewne zdziwili, jak się okazało, że od tej pory rządzi nimi jeden wielki wódz. Nie mieli chyba większego problemu z tym, że 'wodzem' tym była kobieta. W końcu kilkanaście kobiet-wodzów podpisało traktat w imieniu swoich plemion. Anglicy zapewne myśleli, że od teraz mają całkowite zwierzchnictwo nad NZ, a gubernator będzie władzę bez skrępowania reprezentował.

Niemniej jednak, mimo tych różnic data podpisania traktatu jest dla Maorysów ważna. Pewnie mają jak inne narody - świąt ci u nas dostatek, ale i to jedno więcej chętnie obejdziemy ;) Zjeżdżają się zatem Maorysi z najdalszych zakątków NZ do Waitangi, rozbijają swoje tymczasowe obozowiska, prowadzą zażarte dysputy polityczne, chwalą lub ganią Honego Harawirę i partię Te Tai Tokerau, jedzą hangi, piją, pływają łodziami waka. Szał i świętowanie! Gapiów, turystów-nieMaori mnóstwo. Miasto maluteńkie (w zasadzie jakbym miała określić, to bardziej taka rozrośnięta osada nadmorska) całe zablokowane. Ale to w końcu tylko raz do roku!

(maoryskie łodzie waka)

Zaplanowałam sobie nie siedzieć w - nieklimatyzowanym prawie - pokoju hotelowym i wyruszyć samotnie na oględziny Waitangi, Paihii, Russell. Zanim wyszłam przyszła do pokoju pani ze świeżymi ręcznikami, poprawiła pościel. Mimo jej trudnego akcentu jakoś tam się nam gadało. Była pod wrażeniem temperatur -15 stopni w Polsce :D :D Mamy jeszcze czym zaimponować zagranicą ;) Pogadałyśmy trochę i wyszłam. Śniadanie. Potem czekam przed hotelem na shuttle bus do miasta poinformowana w recepcji, że ok. 9:30 będzie takowy i mnie zabierze. Przed wejściem stoją jacyś Maori, rozmawiają. Straszni nie są, ale zawsze to jednak 30 tyś. km od domu, samotna kobieta bla bla bla.... Jeden z nich wygląda na jakiegoś ochroniarza hotelowego, drugi kierowcę. Trzeci najstarszy podchodzi do nich z rowerem. Witają się w tradycyjny sposób hongi, czyli dotykają się czołami i nosami patrząc sobie przy tym w oczy. Zamieniają parę słów. Ten najstarszy idzie w moją stronę...!!! Staje. Podaje mi rękę... i wita się ze mną tak samo jak z tamtymi. Zamarłam. Nie ze strachu. Ze zdziwienia! Gdy tamci dwaj odjechali, ochroniarz podszedł do mnie i mówi: "On myślał, że ty jesteś Maori. Jesteś?" Ja rezolutnie: "Nie, NIESTETY, nie jestem." (wazelina, nie smarujesz, nie jedziesz ;)))). On "To było widać, że nie wiesz, dlaczego on do ciebie podchodzi i jak się przywitać." Dzięks! Na święcie Maorysów taka gafa :D Trzeba było się dokształcić, a nie z ignorancją w świat ruszać.


Doczekałam na ten nieszczęsny shuttle bus do 9:45 i nieśmiało pytam, czy będzie ktokolwiek jechał. Jechała dziewczyna z obsługi hotelu i ja sama. Dzięki niej dowiedziałam się, że dwa razy dziennie jest rejs 4,5h po Bay of Islands i że można podczas niego zobaczyć delfiny. Świetny rejs, dobrze zainwestowane 98NZD! I jak tu nie uwierzyć, że Nowozelandczycy to jest miły naród...? I mają też różne śmieszne rzeczy u siebie... ale o tym może jeszcze następnym razem ;)

(jak się tak uważnie przyjrzeć, to widać delfina ;))

-----------------
*) jest takie francuskie powiedzonko 'revenons à
nos moutons' oznaczające tyle, co powróćmy do sedna sprawy - to dosłowne tłumaczenie! Śmieszne. Nomen omen, owieczek i baranów w NZ też nie brakuje... Jakiś związek jest ;)

wtorek, 31 maja 2011

Nowa Zelandia

Nie wiem, czy będzie to pierwszy post o NZ z kilku, czy inne też napiszę, więc na wszelki wypadek nie będę numerować ;)
A do napisana tego postu skłoniło mnie dzisiejsze, krótkie niestety, spotkanie z M.Sz. Jak się spotkamy, to będzie więcej opowieści, jeśli chcesz posłuchać :)))

Nie powiem, żeby podróż na sam koniec/początek świata była zawsze moją wymarzoną, że o takiej to zawsze śniłam itp. Choć muszę przyznać, że jakbym tutaj w Polsce wiedziała, co tam w NZ mają, to bym o niej śniła jeszcze w życiu płodowym w łonie matczyska mego :)

(widok z okna salonu)

(rozrywki zamiast clubbingu i po całodziennym chodzeniu po mieście)

Wybrałam się zatem w podróż daleką... choć nie wiem, czy istnieje takie słowo w języku polskim, które by tę odległość dobrze oddawało. Jest jedno powszechnie uważane jednakowoż za niecenzuralne. Darujmy sobie! Dość rzec, że w podróży spędziłam minut, godzin, DNI niemało. Nie była to dla mnie podróż strasznie wyczerpująca fizycznie. Ja po prostu nie lubię przemieszczać się z miejsca na miejsce jeśli chodzi o podróżowanie... Mam manię ogarniania wszystkiego i panowania nad rozkładem, planuję. Lubię być, oglądać, zwiedzać, spotykać, ale docierać do celu nie lubię. Chciałam już być na miejscu i już. Ekipa odbierająca mnie z lotniska w Wellington skomentowała moje pojawienie się w taki oto sposób "Myślałam, że się wyczołgasz z tego samolotu, a ty taka zadowolona i uśmiechnięta." Cóż, cieszyłam się, że jestem u celu i że teraz to już będzie super... Jakbym miała Wam zobrazować tę odległość...? Może tak: z mieszkania mego rodzinnego wyruszyłam w sobotę ok. godziny 13:00. Na miejsce dotarłam w poniedziałek po północy czyli właściwie we wtorek już. Z tego miejsca bardzo chciałabym podziękować liniom lotniczym za odwołanie samolotu i skazanie mnie na oczekiwanie w zimowym ubraniu (jakby nie patrzeć w Polsce w lutym zima jak skunks ;)) przez 6 godzin w australijskim słońcu w Sydney Harbour w temp. 32 stopni C. Dzięki Bogu, w hali lotniska była klimatyzacja. Na tym słońcu i skwarze wytrzymałam jakieś 2 godziny... Potem siedziałam na lotnisku i udawałam, że czytam książkę (bo w rzeczywistości gapiłam się na ludzi, sklepy, wszystko dookoła), co o mały włos nie skończyło się spóźnieniem na kolejny samolot ;)

Lecę sobie ja z Warszawy do Londynu pomyślnie, bez opóźnień nawet, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu (może ja po prostu mało latam!). Lecę sobie z Londynu do Singapuru (nie mały pikuś, bo aż 12 godzin). Wiem, cały czas mam to w głowie, że na trasie Singapur-Sydney spóźnienie może mnie kosztować, bo na przesiadkę mam 2 godziny a muszę też odebrać bagaż... Nic to! Lądujemy zgodnie z planem (znów!). Biegnę po tę walizkę, nie mam wypełnionego jakiegoś tam papierka. Wypełniam. Biorę walizkę. Biegnę do odprawy do Wellington... Jakiś miły Aussie "Ooo, masz przesiadkę w Brisbane.". Ja "Nie, nie, to w drodze powrotnej, za miesiąc mam przesiadkę". On "Ale ja ci mówię, że ten samolot z 10:00 jest odwołany i masz inny i że on jednak jest z przesiadką w Brisbane." Acha. Pani przy odprawie informuje mnie, kiedy ten samolot... Ja już totalnie powalona Aussie akcentem mówię, żeby mi zapisała numery lotów i godzinę odlotu... Ona uprzejmie pisze. Ja czytam. Mój samolot jest o godz. 16:00 z lotniska krajowego... Jest godzina 8:20 rano... No to sobie poczekam.
ALE tam w Wellington też sobie poczekają na lotnisku, bo zamiast o 15:00 w poniedziałek dotrę ok. 00:30 we wtorek już. Muszę ich zawiadomić. Polska komórka - roaming nie działa. Nie wiem dlaczego... Wymiana kasy po jakimś zapewne złodziejski kursie, ale cóż. Kupuję kartę australijską i międzynarodową. Dzwonię (tzn. próbuję wypikać na klawiaturze tych milion pięćset sto dziewięćset kodów do rozmowy międzynarodowej!!!). Nikt nie odbiera komórki, nikt nie obiera domowego. Rozpacz. Chwilowa :D :D Dodzwoniłam się. Gadam, gadam co i jak i o której będę. Spoko. Załatwione! Będą czekać po północy. Ufff! Jeszcze tylko 5,5 h czekania ;)
No to jadę do portu, pogapię się na operę, pogapię się na Harbour Bridge, połażę... Znów za złodziejską kwotę 24 AUD kupuję bilet powrotny (24 AUD to dużo, bo z lotniska; do/z każdej innej stacji kosztował 6-8 dolarów) - za Airport Link trzeba niestety tyle zapłacić i zjechać pod ziemię ;)

(źródło zdjęcia)
W porcie gorąco i wilgotno. Nie dam rady tam chodzić i zwiedzać. Trudno. Za 3 tyg. obejrzę wszystko dokładniej.

(Sydney Opera House za tym drugim razem;))

(miasto i Harbour Bridge z promu do Manly)

Na lotnisku, w przyjemnym chłodzie klimatyzacji udaję, że czytam książkę. W końcu stwierdziłam, że trzeba iść do odprawy i dopytać, skąd i gdzie ten samolot... Mało nie dostałam zawału, jak mi pani powiedziała, że muszę jeszcze busem dojechać na lotnisko krajowe (a przecież już raz mi to mówiła rano, ale chyba nie załapałam!). Ale bus właśnie odjechał i następny jest za 30min. Możesz nie zdążyć... Spadaj! Zdążę, ty Aussie-mądralo :) Bus podjechał za jakieś 2 min. I kto miał rację? Na lotnisku krajowym ze 3 razy zmieniali gate do wyjścia. W końcu siedzimy (wszyscy pasażerowie) przy właściwym. Będzie OK. Za jakieś 3 godziny będę na miejscu w Wellington.

(mówiłam - udawałam, że czytam na Kingsford Smith Airport ;)

Nagle pojawia się dość duża grupa ludzi wyglądających na Maorysów. Mama z nastoletnimi dziećmi, ich znajomymi i jednym małym Maori... Grupa głośna, mówiąca w nie znanym mi języku (jak się potem okazało - z Wysp Samoa) składająca się z facetów gabarytów Pudziana, z tym wyjątkiem, że Pudzian ma mięśnie a oni... byli po prostu wielgachni. Moja pierwsza myśl "Żeby tylko ten największy nie siedział koło mnie w samolocie!" (ja do najchudszych też nie należę). Ja mam miejsce C... Maori ma miejsce B. That's just my luck! "Szczęśliwie" zamienił się miejscami z najchudszym kolegą ;) Jak się potem okazało, kolega cierpiał na zaawansowane ADHD objawiające się nadpobudliwością ruchową, w skutek której dwa razy dostałam wachlarzem z liści w głowę oraz nieustannym naciskaniem guziczków sterujących monitorem telewizora. Nie muszę chyba dodawać, że naciskał zarówno guziki swojego monitora jak i mojego, gdy myślał, że nie patrzę :D :D Rozmowa z nim była ograniczona, bo miał tak silny nowozelandzki akcent, że nie rozumiałam połowy słów. Ale nie był niemiły. Raczej śmieszny. Szczególnie gdy tak prostodusznie szczerze i z nadzieją zapytał, czy mówię w tym ich samoańskim. Bezcenne! Niestety, nie mówię. A szkoda, bo wyglądem mogę się do Maori upodobnić... Potencjał mam! ;)
Do Wellington dolecieliśmy zgodnie z (tym drugim) planem pół godziny po północy. W mieście moich pierwszych nowozelandzkich znajomych nigdy nie spotkałam. Byłoby to możliwe. Wellington to małe miasto. Może polecieli jeszcze dalej... choć Well było im znane, bo wyraźnie pokazywali sobie jakieś punkty orientacyjne podczas lądowania samolotu... To było moje pierwsze zetknięcie z Maorysami. Drugie było tydzień później...
Będzie zatem jednak następny post chyba... :)))

czwartek, 19 maja 2011

Moje koralik story

Tytuł mojego postu zapożyczyłam sobie oczywiście z bloga Koralikstory! Może się na mnie nie obrazisz...? Twoje ceramiczne naszyjniki to dla mnie wyższa szkoła jazdy!

Nie wiem dlaczego, ale fascynują mnie kulki - filcowe, ceramiczne, kamienne... wszystkie. To musi być chyba kwestia kształtu ;) albo nie wiem czego i skąd mi się to wzięło. Dość, że postanowiłam spróbować ceramiczne kulki stworzyć sama, własnymi rencami...

Specjalnie trudno nie było. Moją jedyną bolączką jest szkliwienie, którego normalnie nie lubię (na dużych pracach z gliny), ale na klukach mogę się jeszcze przemęczyć. Gdy mam w perspektywie finalny produkt, jakoś łatwiej mi się pracuje.
Oficjalnie stwierdzam zatem, że kulki robić uwielbiam i teraz będę je produkować hurtowo... aż dojdę do perfekcji... Bo zrobić kulkę z gliny jest bardzo prosto, ale żeby ona była idealna po wypaleniu ze szkliwem i wyjęciu z pieca, to już nie jest tak okrągło ;) Szkliwo kapie i robią się takie małe kropelki. Chwilowo, na etapie prób, nie jestem w stanie się tym przejmować i bardzo mi się moje kulki podobają.

A Wy co sądzicie? Może jakieś sugestie co do kolorów. W zestawie są chwilowo tylko: altmetal (te metaliczne ciemne), złoty, pomarańczowy Mandarin, czerwień selenu, zielony (miał być butelkowy ;)) i fioletowy... Jasnych jakiś brakuje, nie?