czwartek, 9 czerwca 2011

Nowa Zelandia opłakuje Shreka*

Właśnie przeczytałam taką wiadomość: Nowa Zelandia opłakuje Shreka... Kurcze, Shrek nie żyje! Nie będzie setnej części przygód jego i całej bandy dość osobliwych stworów ani Księcia z Bajki ;)). Ale dlaczego akurat NZ tak po nim rozpacza? Po Hobbicie to by mogli płakać... że kasy już nie będzie. Ale po Shreku...? Czytam... Aaaaaaa, Shrek to owca rasy merino, owca-samotnik, długo żyjąca na wolności, potem schwytana wiodła życie prawdziwej celebrity (spotkania z wielkimi tego świata, zdjęcia, 'autografy', promocja nowozelandzkich produktów z wełny merino, i inne szmery-bajery). Wszystkie zarobione przez Shreka pieniądze (a było ich ok. 100 mln NZD!) były przekazywane na rzecz Cure Kids - fundacji działającej na rzecz chorych dzieci. Shrek został uśpiony ze względu na zły stan zdrowia, staruszek. "Koniec końców zmarł wielki Nowozelandczyk, który tylko przypadkiem był też owcą – zauważyła Josie Spillane, dyrektorka fundacji, składając hołd pamięci Shreka." Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Jedziemy sobie - chyba dojeżdżamy do Rotoruy. Osiedla, łąki, pastwiska, białe i czarne owieczki, wielka mleczarnia itp. Krajobraz zwyczajny. Zbliżamy się do jakiegoś miasta. Moim oczom ukazuje się nagle wielgachny biały owczarek pasterski, obok niego równie wielka biała owca. Obydwa stwory wielkości domu! Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

(biuro informacji turystycznej i-Site; owca trochę widoczna z prawej)

Whitianga, bardzo miłe portowe miasteczko, małe, ale niezbyt tłoczne. Jest gdzie zjeść, można się wybrać na wycieczkę łodzią ze szklanym dnem i obserwować morskie życie w marine reserve. Wybraliśmy się do restauracji Eggscentric. Atrakcjami restauracji są m.in. sztuka współczesna lokalnych artystów (nie koniecznie etniczna) - taka galeria w ogrodzie przed wejściem do restauracji. Samo położenie restauracji - trzeba do niej przepłynąć na drugą stronę zatoki do Flaxmill Bay, a ktoś z obsługi po nas przyjedzie samochodem. Można też z przystani promu iść pieszo, niedaleko. Kelner lekko zakręcony, ale bardzo miły. Jedzenie pyszne.
Ale ja nie o tym miałam... wybieramy się do tej restauracji. Idziemy do przystani promu. W porcie jakieś zamieszanie. Ludzi jakby coś do sklepów rzucili w czasach PRL. Pewnie jakiś popołudniowy połów przybił i świeże ryby sprzedają. Podbiegam bliżej, bom ciekawa niezmiernie. Może zobaczę chociaż, jak wygląda ten snapper, którego wczoraj jadłam.
Takiego widoku to w życiu nie widziałam!!! Taaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaakiej ryby to nawet Whitianga nie widziała! Ba, nawet Hemingway takiej nie widział.

Blue Marlin, ważący 393,8 kg, złowiony 9 lutego 2011 r.
przez Micka Ellwooda na łodzi The Immigrant


Największa ryba, jaką do tej pory odnotowano w tej zatoce (poprzedni rekord to jakieś kilkanaście kilogramów).
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Wszystko, co w Polsce jest malutką krzewinką sięgająca mniej więcej do kolan, w Nowej Zelandii wyrasta do wysokości metra lub wyżej. Oto kilka przykładów:
- paproć nowozelandzka - nasze marniutkie wzrostem paprotki doniczkowe, leśne i ogrodowe to właśnie takie liściaste roślinki w najwyższej opcji sięgające do wysokości uda dorosłego człowieka. W NZ paproć jest drzewem wielkości palmy, ma gruby pień i liście, którymi można przykryć dach jakiejś plemiennej chaty.

- trawy - w Polsce trawa jaka jest, każdy wie. W NZ ze zwykłego cienkiego źdźbła wyrasta coś takiego:

Wiem, że u nas też są wielkie trawy z pióropuszami, ale ta sięgała do ramion osobie o wzroście 190 cm...
- kwiaty - to co w Polsce jest hodowane do kwiaciarni jako kwiat 'podarunkowy' lub doniczkowy, w NZ rośnie na każdej łące. I oba kwiaty (i Pl i NZ) wyglądają równie ładnie!!!

Są też rośliny, których kwiatostany są duuużo większe niż głowa dorosłego człowieka. Ten podobał mi się najbardziej:
- kapusta - popularne u nas warzywo. Jedni lubią, innym śmierdzi podczas gotowaniu. Kwestia gustu... Nowozelandczycy nie mają pojęcia o kapuście ;). U nich jedyne 'kapuściane' drzewo - cabbage tree - jest palmą z pomponami, jakimi wymachują cheerleaderki. Chyba nie jest jadalne i nie jest przeznaczone do kiszenia ;)

(cabbage tree w Otehei Bay, Wyspa Urupukapuka, Bay of Islands)
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Jedziemy dalej... Przejeżdżamy przez Tongariro, mijamy wulkan Ruapehu. Powoli do Wellington już bliżej niż dalej, ale jeszcze po drodze "pokażemy ci marchewkę z Ohakune". Że que?!?! Co ja, marchewki w Polsce nie widziałam? Też mi! No takiej marchewki, jak ten pomnik w Ohakune to nie widziałam. Tak mi się śmiać chciało, że nie mogłam stanąć prosto do zdjęcia z marchewką :D :D

Marchewka jest tutaj od 1984 r. Jest pomnikiem ku czci lokalnej produkcji rolnej. Odkupili ją rolnicy od ANZ Bank (który wykorzystał ją do jakiejś promocji) i tak sobie stoi i cieszy (śmieszy!) oko.
Fajny kraj ta Nowa Zelandia...

Kalosze - bardzo ostatnio modne w Polsce, zwane też po ang. Wellington boots - wbrew pozorom nie są najpopularniejszym obuwiem NZ. I to nie w Wellington znajduje się pomnik kalosza. Znajduje się on jednak całkiem niedaleko - w miejscowości Taihape. Dlaczego tam? A dlatego że to właśnie w Taihape co roku (już od 1985 r.) we wtorek po Wielkanocy odbywa się Gumboot Day. Przewidziane są atrakcje typu rzut kaloszem na odległość, rzut kaloszem do celu oraz konkurs na najlepiej przystrojone kalosze :)

Naprawdę, FAJNY kraj ta Nowa Zelandia :)))
Zupełnie nie rozumiem, jak można nie chcieć tam mieszkać... chociaż na jakiś czas ;)

------------------------------------------------
*) tytuł pożyczony z dzisiejszego artykułu z wiadomości portalu Onet.pl.

czwartek, 2 czerwca 2011

Waitangi Day w Bay of Islands

Niespecjalnie dużo wiedziałam o Nowej Zelandii zanim - z wielu różnych powodów - zaczęłam czytać trochę więcej i szukać różnych informacji. Wiedziałam za to, że gdy już tam dotrę, to za dwa dni wyruszamy na daleką północ Wyspy Północnej (z małym przystankiem w Auckland i czekającym nas tam pożegnaniem z kimś na lotnisku) do Bay of Islands. Uzbrojona w tę ignorancką niewiedzę dotyczącą między innymi wieeeeeelkiej różnicy temperatur między Wellington a rejonem Bay of Islands jakoś nie byłam świadoma tego, że na plaży to bardziej mi się przyda kostium kąpielowy (!?!) niż spodnie i kurtka. Spodnie jak spodnie - na rejsie z delfinami się przydały, bo nogi były jedyną niespaloną na słońcu częścią mojego wielkiego ciała ;) Ale kurtka przez 2 tygodnie leżała obok butów-traperów w bagażniku samochodu. Hmmm, może stąd ta plama na plecach? Od jakiegoś samochodowego szitu do silnika...? :D :D

(Otehei Bay, Urupukapuka Island, Bay of Islands)

Wróćmy jednak do naszych baranów*! Miałam ci ja ubrania bardziej chyba na trekking jakiś do Hururu Falls niż na plażowanie. Ale nic to! W położonej w Bay of Islands miejscowości Waitangi (oraz znajdującej się bardzo blisko Paihii) byliśmy tylko dwa dni, z których dwa;) spędziłam szwendając się po plaży, Waitangi Treaty Grounds, żeglując po zatokach, obserwując tym samym delfiny oraz płynąc do Russell położonego po drugiej stronie zatoki. Tymczasem moi gospodarze pełnili oficjalne funkcje, do czego również nie przydałyby się im kostiumy kąpielowe :D :D Czyli że nie tylko mnie!

(wharenui - dom, w którym Maorysi spotykają się, aby rozmawiać, przebywać razem. Ten na zdjęciu jest w miejscu podpisania Te Tiriti o Waitangi.)

Tylko w zasadzie po co oni te funkcje pełnili i co się tam działo w Waitangi? Dawno, dawno temu, kiedy to zacnym państwem europejskim, w którym teraz mieszka pół populacji Polski rządziła niemniej zacna (a przynajmniej nobliwie wyglądająca dla zmyły;) królowa Wiktoria rozprzestrzeniało się osadnictwo brytyjskie na wyspach Pacyfiku. Nowa Zelandia, jako jedna z takich wysp, zasiedlona była przez polinezyjskie ludy Pacyfiku i nosiła nazwę Aotearoa czyli Kraj/Ziemia Długiej Białej Chmury. Oczywiście, europejscy osadnicy przywlekli ze sobą europejskich kolonizatorów w osobach kapitanów statków, pastorów, gubernatorów itp., który to czując zapewne (wątpliwą) wyższość kultury europejskiej nad plemienną postanowili uszczęśliwić tubylczą ludność jakąś obcą formą scentralizowanej władzy. W ten sposób 6 lutego 1840 r. doszło do podpisania Traktatu z Waitangi przez stronę Brytyjską i przedstawicieli ludności Maoryskiej. W skrócie, traktat ustanawiał urząd gubernatora czyli przedstawiciela królowej w NZ; potwierdzał prawo Maorysów do ich ziemi (jakby ich prawo do ICH ziemi nie było dorozumiane?) oraz przyznawał im prawa poddanych królowej. Niby fajnie, ale jak to często bywa, intencje nie zawsze potem dobrze wychodzą w praktyce.

(Traktat z Waitangi w TePapa Museum, Wellington)

Kto chodził ze mną na studia na ILSie ;) wie, jak się czasami trzeba było nakombinować tłumacząc teksty, które ni w ząb nie chciały się wiernie przekładać, bo wymyślone ekwiwalenty nie zawsze dobrze oddawały znaczenie słowa oryginalnego... I właśnie w języku problem z całym tym Traktatem z Waitangi! Co innego 'wersja' angielska, a co innego maoryska... Tutaj jednak problem nie wynikał z błędnego tłumaczenia - taka sytuacja byłaby chyba prostsza. Różniące się od siebie wersje traktatu wynikały z różnic kulturowych, dotyczących np. organizacji życia społeczności takiej jak plemię czy państwo/naród. Konkretny przykład: w Maoryskiej wersji traktatu pojawia się słowo 'kawanatanga', które jest zazwyczaj tłumaczone na angielski jako 'government' (rząd). W wersji angielskiej traktatu zostało ono przetłumaczone jako 'absolute sovereignity' (całkowita władza/zwierzchnictwo). I to władza i to władza, ale jednak nie taka sama. Maorysom, których społeczeństwo składało się z różnych plemion pod rządami różnych wodzów, obce było pojęcie zwierzchnictwa jednego władcy nad całym krajem... Trochę się zapewne zdziwili, jak się okazało, że od tej pory rządzi nimi jeden wielki wódz. Nie mieli chyba większego problemu z tym, że 'wodzem' tym była kobieta. W końcu kilkanaście kobiet-wodzów podpisało traktat w imieniu swoich plemion. Anglicy zapewne myśleli, że od teraz mają całkowite zwierzchnictwo nad NZ, a gubernator będzie władzę bez skrępowania reprezentował.

Niemniej jednak, mimo tych różnic data podpisania traktatu jest dla Maorysów ważna. Pewnie mają jak inne narody - świąt ci u nas dostatek, ale i to jedno więcej chętnie obejdziemy ;) Zjeżdżają się zatem Maorysi z najdalszych zakątków NZ do Waitangi, rozbijają swoje tymczasowe obozowiska, prowadzą zażarte dysputy polityczne, chwalą lub ganią Honego Harawirę i partię Te Tai Tokerau, jedzą hangi, piją, pływają łodziami waka. Szał i świętowanie! Gapiów, turystów-nieMaori mnóstwo. Miasto maluteńkie (w zasadzie jakbym miała określić, to bardziej taka rozrośnięta osada nadmorska) całe zablokowane. Ale to w końcu tylko raz do roku!

(maoryskie łodzie waka)

Zaplanowałam sobie nie siedzieć w - nieklimatyzowanym prawie - pokoju hotelowym i wyruszyć samotnie na oględziny Waitangi, Paihii, Russell. Zanim wyszłam przyszła do pokoju pani ze świeżymi ręcznikami, poprawiła pościel. Mimo jej trudnego akcentu jakoś tam się nam gadało. Była pod wrażeniem temperatur -15 stopni w Polsce :D :D Mamy jeszcze czym zaimponować zagranicą ;) Pogadałyśmy trochę i wyszłam. Śniadanie. Potem czekam przed hotelem na shuttle bus do miasta poinformowana w recepcji, że ok. 9:30 będzie takowy i mnie zabierze. Przed wejściem stoją jacyś Maori, rozmawiają. Straszni nie są, ale zawsze to jednak 30 tyś. km od domu, samotna kobieta bla bla bla.... Jeden z nich wygląda na jakiegoś ochroniarza hotelowego, drugi kierowcę. Trzeci najstarszy podchodzi do nich z rowerem. Witają się w tradycyjny sposób hongi, czyli dotykają się czołami i nosami patrząc sobie przy tym w oczy. Zamieniają parę słów. Ten najstarszy idzie w moją stronę...!!! Staje. Podaje mi rękę... i wita się ze mną tak samo jak z tamtymi. Zamarłam. Nie ze strachu. Ze zdziwienia! Gdy tamci dwaj odjechali, ochroniarz podszedł do mnie i mówi: "On myślał, że ty jesteś Maori. Jesteś?" Ja rezolutnie: "Nie, NIESTETY, nie jestem." (wazelina, nie smarujesz, nie jedziesz ;)))). On "To było widać, że nie wiesz, dlaczego on do ciebie podchodzi i jak się przywitać." Dzięks! Na święcie Maorysów taka gafa :D Trzeba było się dokształcić, a nie z ignorancją w świat ruszać.


Doczekałam na ten nieszczęsny shuttle bus do 9:45 i nieśmiało pytam, czy będzie ktokolwiek jechał. Jechała dziewczyna z obsługi hotelu i ja sama. Dzięki niej dowiedziałam się, że dwa razy dziennie jest rejs 4,5h po Bay of Islands i że można podczas niego zobaczyć delfiny. Świetny rejs, dobrze zainwestowane 98NZD! I jak tu nie uwierzyć, że Nowozelandczycy to jest miły naród...? I mają też różne śmieszne rzeczy u siebie... ale o tym może jeszcze następnym razem ;)

(jak się tak uważnie przyjrzeć, to widać delfina ;))

-----------------
*) jest takie francuskie powiedzonko 'revenons à
nos moutons' oznaczające tyle, co powróćmy do sedna sprawy - to dosłowne tłumaczenie! Śmieszne. Nomen omen, owieczek i baranów w NZ też nie brakuje... Jakiś związek jest ;)