Dawno nie pisałam. Nie żebym nie miała o czym, ale i tak prawie nikt nie komentuje ;) Ta forma prezentacji (pisanie na blogu) coraz bardziej traci w moich oczach... jednak. Minął mi zapał do pisania bloga.
Był sobie u nas w pracowni ceramicznej wypał raku. Był piec, był gaz, załadowano nasze prace i się wypaliły. Zostało jeszcze ich trochę, więc wypał będzie jeszcze jeden, w sobotę. Znów będziemy śmierdzieć dymem przez dwa tygodnie. Czy to nie jest dziwne i fajne? Trochę się tego ognia żywego boję. Od maleńkości tak mam jakoś, że jak gorące to nie bierz, jak prąd to z daleka... Ale raku jest fascynujące. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać - czy praca nie pęknie, czy się nie sklei z inną, czy kolor szkliwa wyjdzie taki sam na dwóch pracach. Wielka niespodzianka. Radocha jak w piaskownicy albo przy ognichu. Rozczarowań też nie ma, bo spodziewamy się niespodziewanego. Cool!
Mój pingwin, lepiony z 6 godzin co najmniej, niestety się rozwalił. Był pęknięty i pękł jeszcze bardziej. W domu już odpadło mu dupsko i teraz sobie mieszka w misce, taki kadłubek :D Ptaszor inszy się za tu udał. Jest też mały świecznik na tea light i nowe koraliki turkusowe i biało czarne.
Niestety, żadne ze zdjęć nie jest mojego autorstwa. Robili je J. i A. DZIĘKI!!!
Szkliwione czekają na wypał:






mój popękany pingwin kadłubek


To tyle na dziś. Biegnę do innej pracowni, lepić coś innego!