Nie codziennie człowiek wpada na pomysł wybrania się w dzikie rejony Azji. Nie codziennie wsiada się do samolotu w pierwszą i - jak do tej pory jedyną - śnieżycę tej jesieni, czeka na start samolotu 3 godziny (bo go trzeba odlodzić, bo kilka samolotów przed nami, bo to, bo tamto i czeka się), przesiada w Amsterdamie (bo zdążyłyśmy) i leci 10,5 godziny, żeby wylądować w Szanghaju.
Nie codziennie człowiek udaje się do ambasady Chin po wizę, czyli dokument, który za jedyne 220 zł stwierdza, że "demokratyczne" władze "republiki" pozwalają mi zwiedzić ich kraj "demokracji" ludowej. Nie chcę tutaj używać górnolotnych stwierdzeń, ale jeśli ktoś mówi, że "pojedziesz do Chin. To zupełnie inny świat", to ma CAŁKOWITĄ i stuprocentową rację. Ten "inny świat" zaczyna się już po przekroczeniu progu wydziału wizowego ambasady chińskiej.
Udałam się tam radośnie (po dokumenty do wypełnienia i późniejszego złożenia) pewnego wrześniowego albo październikowego poranka łamane na przedpołudnie (bo oni tam już są bardziej spolonizowani - pracują chyba ze dwa dni w tygodniu po 3 godziny i to tak raczej od 10:00). Trzeba podejść tak od dupy strony gmaszyska ambasady i jest furtka z napisem że to wydział (tutaj jeszcze po polsku. W Chinach tak dobrze nie było ;)). Przy furtce stoi sobie jakaś grupka ludzi. Myślę "zainteresowani" jako i ja, ale nie! Tylko rozdawali ulotki z jakiegoś biura podróży. Z zasady ulotek nie biorę, bo nie przeze mnie lasy amazońskie zginą przemielone na celulozę i pomazane jakimiś drukarskimi chemikaliami. Nie wzięłam i tym razem.
Za bramą czeka kolejka podobnych mi idiotów spragnionych widoku 1,33 mld chińskich ludzi skupionych w jednym miejscu. Przyłączam się do kolejki (tutaj już przedsmak reżimowych kolejek, bo wszystko jak za dawnych czasów komuny w Pl. ;)). Pan bodyguard o wyglądzie Taliba dowodzi kolejkami "z wnioskiem" i "po odbiór" i jakoś się one przesuwają ku okienku w wydziale. W końcu moja kolej! Weszłam. Już tutaj myślałam, że padnę trupem, ale potem jeszcze wydarzyło się coś, co skutecznie postawiłoby mnie na nogi, nawet jakbym jednak zdecydowała się paść na wstępie.
Dwa okienka, jedno to kasa. Z pozoru wszystko jak na poczcie, albo w pierwszym lepszym polskim urzędzie... Nie zapominajmy jednak, że przekraczając bramę/furtkę wydziału wizowego znaleźliśmy się niejako w chińskiej rzeczywistości i - co ważniejsze - obcujemy z chińską mentalnością nieco reżimową daaaawno temu wprowadzoną przez przewodniczącego Mao, który - jak powiedziała pewna młoda pani przewodnik w Pekinie - "był największym przywódcą chińskiego narodu." (sic!) Okienka są, a jakże! Nikt, kto po raz pierwszy odwiedza tenże wydział się jednak nie spodziewa (przynajmniej ja nie!), że te okienka to są takie a la lustra weneckie. Pani/pan/ktokolwiek tam siedzący widzi delikwenta błagającego o wizę (bo i tak się zdarza), ale delikwent może mieć ogromne trudności z dojrzeniem za tą przyciemnioną szybą choćby konturu sylwetki obsługującej go osoby. Utrudnia to też bardzo rozmowę, bo głos dobiega do nas z malutkiego trójkątnego głośniczka, ale jeśli nie widzimy twarzy, to jakoś czasami trudno wykoncypować, czy ten z drugiej strony mówi do nas, czy akurat do przechodzącego kolegi (słyszałam, że ktoś wszedł do kanciapki za przyciemnioną szybą). No to się właśnie tak lekko zdziwiłam, ale co tam. Ja sobie nie poradzę? JA? Gadam, pytam ten głos za ciemną szybą. Głos odpowiada. Dane się zgadzają z informacjami uzyskanymi drogą pantoflową. Jest OK. Mogą nas jeszcze ewentualnie wpuścić do Chin, łaskawcy.
I wtedy przyszło mi do głowy jedno magiczne i straszliwie głupie (przyznaję!) pytanie. Pytanie zawierające słowo, które nie tylko w Chinach i nie tylko na Chińczykach zwykłych, ale nawet na przewodnikach robi ogromne wrażenie. Pytanie, o którym pewnie nie powinnam była nawet pomyśleć, ale stało się. Pytanie poszło. No to przesrane! Zapytałam, czy "jeśli chcemy wjechać do Tybetu podczas naszego pobytu w Chinach (bo taki był plan), to tym samym potrzebujemy chińskiej wizy wielokrotnego wjazdu czy jednokrotnego wystarczy?" Któreż to słowo może być tak "magiczne" w tym pytaniu...? Hmmm... W tym momencie głos z zza szyby zakończył ze mną rozmowę. Wyszedł jakiś Chińczyk i poprosił mnie do osobnego stolika w tym samym (na szczęście!) pomieszczeniu co okienka z ciemnymi szybami. Usiadł na przeciw mnie i zapytał się "co ja bym chciała wiedzieć o Tybecie?". No ja bym chciała generalnie wiedzieć, p'sze pana, "dlaczego Tybet to Chiny, skoro Tybetańczycy to od zawsze nie Chińczycy", ale się ugryzłam w język... A nie często mi się to zdarza ;P niestety. Na głos za to zapytałam ponownie i grzecznie o tę wizę jedno-/wielokrotnego wjazdu i o wizę tybetańską (wydaje mi się, że pomyliłam tutaj terminy - powinnam była powiedzieć pozwolenie na wjazd do Tybetu). Pan Chińczyk chyba zrozumiał, że ja sugeruję, że skoro do Tybetu potrzebuję wizy, to jest to osobne państwo. I wtedy się zaczęło! Jestem co prawda urodzona w reżimie, alem była dziecięciem i nie miałam do czynienia z władzą i przesłuchaniami, więc mnie straszliwie zaskoczył, Chińczyk jeden. Jak się na mnie wydarł, że TYBET TO NIE PAŃSTWO, TO PROWINCJA CHIN, to aż się zdziwiłam lekko. Darł się tak kilka razy, bo kilka razy zadawałam mu pytanie podobnej treści, choć inaczej sformułowane. Chyba nie do końca mnie rozumiał, bo Chińczycy mówią po polsku tak samo jak ja po chińsku. Darł się chyba jeszcze może jeden raz. Aż mu powiedziałam w łagodny sposób i spokojnym głosem i nie takimi słowami, ale coś w stylu, żeby przestał na mnie drzeć mordę, bo ja jadę do Chin dobrowolnie po raz pierwszy jako turystka i chcę zwiedzić jego kraj i niech przestanie na mnie podnosić głos. I wiecie co? Przestał krzyczeć i przytaknął, że "no tak, no tak, nie powinien". No raczej!
Przeżywszy to jakże miłe pierwsze spotkanie z chińskim reżimem wyszłam z ambasady. Tak dziwnie, taka zdezorientowana to się chyba jeszcze nigdy nie czułam po wyjściu z żadnego urzędu w Pl., choć wiemy, jak niektóre z nich ogłupiają interesanta... Potem dopiero poukładałam sobie wszystkie strzępki informacji w spójną całość. Dopiero potem też okazało się, że taka psychoza to charakteryzuje wszystkich Chińczyków reprezentujących reżim jakiś quasi-oficjalny sposób. Przecież każdy przewodnik jest nauczony formułek, które opowiada turystom lepszą lub (częściej) gorszą chińską angielszczyzną i ma dbać, żeby to nie burzyło wizerunku "demokracji" ludowej. Taka niby zasłona dymna, bo przecież każdy widzi, jak jest. A już na pewno widzi to w Tybecie...
Wypełnione dokumenty (podanie o wizę) składała moja koleżanka, bo zachodziło podejrzenie, iż ja już raczej w ambasadzie byłam spalona ;) Mogliby nam nie dać wizy. Ale płaciłam za wizy i odbierałam je ja osobiście, więc chyba raczej mnie nie skreślili. Też odstałam swoje w kolejce po odbiór. Czas umilała mi rozmowa z panią, która odbierała wizy jako przedstawiciel biura podróży dla jakiś turystów jadących na zorganizowany wyjazd. Stoimy sobie zatem, rozmawiamy, kolejka się wydłuża, ale też idzie do przodu, więc nie jest źle. Widzę za płotem na terenie ambasady Chińczyka plującego się po chińsku przez komórkę. Wiem, że to ten, który darł na mnie ryj przy mojej wizycie rozpoznawczej w wydziale. Pani z biura podróży mówi "o, pan konsul właśnie idzie". Pan konsul??? Pan konsul darł się na mnie po moim pytaniu o Tybet??? Oooo, jakże to miło, gdy przedstawiciel kraju tak dobrze i ciepło traktuje zainteresowanego wyjazdem turystę ;)).
Wnioski jakieś wyciągnęłam z tej pierwszej wizyty...
1. O, matko! Po co my tam jedziemy?!? Ja już chyba nie chcę. Która to wpadła na ten pomysł? (chyba to byłam ja, taka pomysłowa :D)
2. Wspomniany na początku "inny świat" zaczyna się już za bramą ambasady. Chiny to kraj, który od maleńka indoktrynuje ludzi i musi to, jak widać, robić skutecznie, skoro nawet 10 tyś. kilometrów z dala od Chin ludzie tę doktrynę wcielają w życie i samodzielnie nie myślą, nie wyciągają wniosków z obserwacji kraju, w którym pracują.
3. Koszulkę "Wolny Tybet" czy "Free Tibet" należy zostawić w domu, najlepiej na dnie szafki z T-shirtami, bo przecież podało się adres domowy w podaniu o wizę i mogą przyjść i sprawdzić, czy się posiada takową koszulkę. Chińczycy są skrupulatni. ;)
4. Jeszcze dłuuuuuuuga droga przed Chinami i Tybetem - tak pomyślałam po wyjściu z ambasady. A po pobycie w Tybecie pomyślałam, że tej drogi w ogóle nie ma. Wojsko na ulicy, chińskie flagi na Pałacu Potala, mnisi "pracujący" w świątyniach ubrani nie w swoje tradycyjne stroje lecz w zwykłe ubrania.
Ale myślę, że... polecam podróż do Chin. Pouczająca. Miła odmiana po "lenistwie" na wycieczkach typu "plackuj i zwiedzaj". Jest to też jedyna okazja, żeby poczuć się jak małpa w zoo lub misiek na Krupówkach, gdy wszyscy robią ci zdjęcia bez pytania (pytają tylko czasami, jeśli chcą np. usiąść obok i mieć zdjęcie indywidualne, a nawet jeśli pytają to "no, you may not!!!" nic dla nich nie znaczy. Powinno się pewnie powiedzieć "bu" ale i to by zapewne nic nie dało, bo rżnęliby głupa, że i po chińsku nie rozumieją), gdy patrzą na ciebie jak na kosmitę, bo przecież nie zupełnie wyglądasz jak oni (tutaj oficjalne dementi: jedzenie ryżu codziennie w dużych ilościach nie powoduje upodabniania się do Chińczyka. To musi chodzić o jakiś inny składnik diety ;))
c.d.n.